Pamiętam czas kiedy zobaczyłem pierwszy trailer do filmu Gibsona o Jezusie. Świetna muzyka i dobry montaż przyprawiały mnie o dreszcz i wzruszenie. Potem zobaczyłem film… totalne rozczarowanie… brutalność, krew, ciągłe i ciągłe epatowanie cierpieniem. Żałowałem, że wogóle zobaczyłem ten film.
A teraz znowu Mel odcina kupony i wypuszcza wersję przyciętą o 5-6 minut, z której usunięto te najdrastyczniejsze momenty. Czy jest sens? Czy to może uratować ten film? Nie wydaje mi się, tak naprawdę to mało tam Chrystusa, mało Miłości, a dużo grania na emocjach.